wtorek, 26 maja 2015

Za Pięć Dwunasta

Zgodnie z zapowiedzią operacja pod kryptonimem "powrót" w wykonaniu Wilków właśnie dobiegła końca. Trzeciego lipca punktualnie wszyscy moi podopieczni stawili się na rozpoczęciu okresu przygotowawczego. Zdrowi, pełni sił i zapału przed nowym sezonem. Niestety jak zwykle musiał zdarzyć się wyjątek. Jesus Vallejo jako jedyny nie mógł korzystać z przywilejów ekstremalnie długiego urlopu, gdyż dostał powołanie do reprezentacji Hiszpanii do lat 19, która grała w Młodzieżowych Mistrzostwach Europy. Niestety Vallejo nie może zaliczyć tego czempionatu do udanych - reprezentacja odpadła już w ćwierćfinale, a on sam w meczu fazy grupowej z Włochami doznał groźnej kontuzji. Młody Hiszpan zerwał mięsień czworogłowy, co przekłada się na co najmniej 2 miesiące rozbratu z futbolem. W najbardziej optymistycznej wersji Vallejo wróci do gry na początku listopada... 

Dramat, który otworzył mi oczy i pokazał, jak zła jest nasza sytuacja wśród stoperów. Wobec kontuzji Vallejo zostałem z dwójką klasycznych stoperów (Batthem i Stearmanem) na 3 miesiące. Anglicy tym samym na pewno nie odejdą z Molineux, mimo że ich osoby budzą zainteresowanie lepszych zespołów niż Wolves. I Batth, i Stearman to obrońcy bardzo wysokiej klasy, jednak nie są terminatorami i potrzebują zmienników w razie zmęczenia, urazu czy zawieszenia. Czym prędzej wróciłem więc na rynek transferowy. Zdawałem sobie sprawę, że obrońca, którego sprowadzę nie może być zawodnikiem najwyższej próby, gdyż gdy Vallejo wyleczy kontuzję automatycznie odzyska pozycję stopera numer 3 w Wolverhampton, a nasz nowy defensor przestanie dostawać szanse gry. Musiałem więc zainwestować w piłkarza, którego zadowolą sporadyczne występy w jedenastce, a jednocześnie ma w sobie tyle jakości piłkarskiej, by wytrzymać presję. Ponownie przewertowałem więc listę wolnych agentów i... Eureka! Po raz kolejny sprowadzam za darmo zawodnika, którego potrzebuję w drużynie, co mnie bardzo cieszy, gdyż ciągle dysponuję ponad połową wstępnego budżetu transferowego. Tym razem Wilkiem został Mark O'Brien. Jest to były zawodnik Derby County, który jednak nie miał zbyt wielu okazji, by pokazać swój potencjał w drużynie Baranów. Poprzedni sezon spędził na wypożyczeniu do ligi szkockiej, do Motherwell, gdzie prezentował się przyzwoicie, ale najwyraźniej nie na tyle, by dostać ofertę nowego kontraktu. Irlandczyk parafował dwuletnią umowę z zarobkami na poziomie trzech tysięcy funtów tygodniowo. Jest to piłkarz, idealnie wpisujący się w kryteria, które sobie założyłem - jest wystarczająco solidnym zawodnikiem, by nie być kulą u nogi, a jednocześnie na tyle nieprzyzwyczajonym do regularnej gry, że łatwo zaakceptuje moment, kiedy jego rola w klubie zostanie znacząco ograniczona. Jedyne, o co się martwię to jego brak ogrania w Anglii oraz dość duża podatność na urazy. 

Mając 3 zdolnych do gry stoperów poczułem się nieco pewniej, ale jednak nie do końca. Brakowało mi jeszcze jednego elementu defensywnej układanki, trzymanego wyłącznie na czarną godzinę. Z rozrzewnieniem zacząłem wspominać Nathana Ake, który był już zmuszony powrócić do macierzystej Chelsea, ale w poprzednim sezonie świetne łatał wszelakie luki w Wolverhampton. Pomyślałem więc, że dobrze by było wypożyczyć na nadchodzący sezon jakiegoś młodego stopera, z którego będę mógł zrezygnować, gdy Vallejo się wyleczy. Zachęcony poziomem akademii Chelsea to właśnie od londyńskiego klubu zacząłem poszukiwania defensora. Ake niestety nie był już przeznaczony do wypożyczenia, więc musiałem rozważyć inne opcje. Szybko, po konsultacji z asystentem, zorientowaliśmy się, że idealnym dopełnieniem naszej kadry będzie Andreas Christensen. Młody Duńczyk został wypożyczony na rok, bez opcji pierwokupu. Chelsea zgodziła się, by Christensen był naszym stoperem nr 4, co wydaje się dziwne, gdyż taki młody chłopak potrzebuje przede wszystkim regularnej gry, a tego Wolves mu nie zapewnią. To jednak nie mój problem. Mi pozostaje się cieszyć, że również na pozycji stopera doprowadziłem do komfortowej sytuacji posiadania wartościowych zmienników. Mogę z całą odpowiedzialnością, patrząc w lustro powiedzieć, że zrobiłem, co w mojej mocy, by jak najwydatniej wzmocnić zespół. Jestem przekonany, że mi się to udało. Pierwsza weryfikacja jednak dopiero za 3 tygodnie, kiedy wystartuje liga.


Wspominałem wczoraj, że bardzo chętnie opisałbym także ruchy eksportowe w kadrze Wolverhampton. Niestety nie mogę tego zrobić, ale nie z mojej winy. Po prostu żadnych oficjalnych ofert za któregokolwiek z moich podopiecznych nie było. W prasie huczy od plotek, że Afobe trafił na celownik Aston Villi, Swansea chce sprowadzić Dicko, Southampton ciągle zastanawia się nad Sako, a Burnley ma zamiar sięgnąć głęboko do kieszeni, by wyciągnąć Rowe'a. To jednak tylko pogłoski. Konkretów brak. W tej rozczarowującej atmosferze okazało się, że jedynym członkiem zespołu, który przyciągnął bardziej wymierną uwagę nabywcy jest... Moja skromna osoba. Po wielkim sukcesie, jakim był niespodziewany triumf w Championship znalazły się kluby, które chciały wyciągnąć mnie z Wolverhampton. Najbardziej zdeterminowane były zespoły Sevilli i Augsburga, które oficjalnie wystosowały zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną. Nie skorzystałem z okazji i nie przyjąłem żadnej propozycji wyraźnie dając do zrozumienia, że nie interesuje mnie zmiana klubu na bardziej renomowany. Zostaję w Wolverhampton! Niezależnie od tego, kto złoży ofertę. Zarządowi Wilków bardzo spodobała się moja postawa i natychmiast postanowili wynagrodzić mnie za lojalność. Na moim biurku pojawiła się oferta przedłużenia kontraktu o 2 lata ze śladową, ale jednak, podwyżką zarobków. Bez wahania podpisałem. Bardzo cieszę się z tego rozstrzygnięcia i głęboko wierzę w to, że będzie mi dane wypełnić tę umowę.



Korzystając z mody na przedłużanie kontraktów podjąłem też działania w celu nakłonienia do dłuższego pozostania w klubie zawodników, których umowa wygasa za 11 miesięcy. Dicko i Rowe niestety nie byli skłonni do rozmów, mając nadzieję na opuszczenie Molineux jeszcze w tym okienku. Gdyby do klubu wpłynęła jakaś zadowalająca oferta za któregoś z tych graczy, to mógłbym podjąć negocjacje z kontrahentem, ale takiej propozycji po prostu nie było, więc nie rozumiem ich irytacji. Zdenerwowany na brak chęci do rozmów dwójki, jakby nie było, ważnych dla składu elementów skupiłem się na przedłużaniu kontraktów z innymi piłkarzami. Nowe umowy podpisało kilku bardzo zdolnych juniorów, oraz zawodnicy ocierający się o pierwszy (McDonald I Golbourne) jednak najważniejszą informacją jest to, że swój podpis złożył Danny Batth. Anglik w przeciwieństwie do Dicko i Rowe'a jest szczęśliwy na Molineux, wierzy w mój projekt i totalnie ignoruje pogłoski o zainteresowaniu silniejszych klubów. Taka postawa musi zostać nagrodzona, nie tylko opaską wicekapitana, ale też nowym kontraktem z lepszymi warunkami finansowymi. Batth entuzjastycznie przyjął moją ofertę 5letniej umowy, z tygodniówką 17 tysięcy funtów. Jeśli wypełni ten kontrakt (a taką mam nadzieję) to kibice zaczną go uważać za ikonę klubu.

Tyle nowinek negocjacyjnych z Wolverhampton. A teraz rozpoczynamy ważny, długo oczekiwany okres przygotowawczy do sezonu, po brzegi wypełniony sparingami. Zanim przejdę do wyników i wniosków to muszę wspomnieć o kolejnym ciosie dla naszego zespołu. Od razu w pierwszym sparingu doszło do kolejnej koszmarnej kontuzji w naszym zespole. Tym razem pechowcem okazał się David Edwards. Szkot chciał się pokazać z jak najlepszej strony w meczu z Torquay, ale włożył w ten mecz tyle zaangażowania, że aż przesadził. Organizm odzwyczajony od meczowego wysiłku nie wytrzymał obciążeń narzuconych przez właściciela. Edwards zerwał mięsień brzuchaty łydki... Jest to kontuzja, która wymaga gruntownego leczenia i nie daje nadziei na wcześniejsze wyzdrowienie. Urodzonego w Anglii, ale reprezentującego Walię czeka aż czteromiesięczna przerwa... To fatalna wiadomość, gdyż Edwards był uważany przeze mnie za bardzo wartościowy element rotacji. Jedyne pocieszenie jest takie, że środek pomocy to na tyle silnie obsadzona pozycja w klubie, że nie muszę szukać ratunku w transferach - wystarczą ci zawodnicy, którzy już są na Molineux. Edwards tym samym dołącza do grona zawodników wyłączonych z gry na dłuższy czas, gdzie znaleźć można też m.in. Jesusa Vallejo. Zarówno wyzdrowienie Walijczyka, jak i Hiszpana to wydarzenia, na które wszyscy w klubie czekają z niecierpliwością.

Mecze towarzyskie zmuszeni jesteśmy zagrać bez nich. Zdecydowałem się na zorganizowanie średniej liczby sparingów (6), segregując rosnąco klasę rywala. Wyniki? Powiem dyplomatycznie - nie mówmy o rezultatach, gdyż nie dla nich organizuje się mecze przedsezonowe. 

Dla mnie to przede wszystkim okazja do wypróbowania nowego ustawienia, przetestowania zawodników sprowadzonych w letnim okienku, a także pracy nad kondycją. W pierwszych meczach sparingowych testowałem bardzo ofensywną formację, którą polecił mi mój asystent: 1-4-1-3-2. Ogólny obraz gry, jaki zaprezentowali moi podopieczni w tym ustawieniu jest pozytywny, aczkolwiek nieco zaburzony jest balans między ofensywą a defensywą, co niezbyt mi się podoba i prawdopodobnie wyklucza stosowanie tej taktyki, jako głównej. Innym mankamentem tego ustawienia jest kluczowa rola ofensywnego pomocnika, a na tej pozycji (nie licząc Edwardsa) mamy wakat. Wyniki sparingów, jak widać nie są imponujące, ale to może być paradoksalnie dobrym prognostykiem na nowy sezon, gdyż ubiegłoroczne sparingi też poszły Wilkom słabo, a potem wygraliśmy ligę. Ustawienie 1-4-1-3-2 wydaje się nie być tym, co tygryski lubią najbardziej, więc w meczu z Zenitem wyszedłem już w naszym tradycyjnym 4-4-2. Mecz z mistrzem Rosji potraktowałem jako generalny sprawdzian przed rozpoczynającą się tydzień później ligą, więc wystawiłem niemal dokładnie taki sam skład, jaki chciałbym widzieć na inaugurację Premier League. Poskutkowało. Zdecydowanie nie ustępowaliśmy klasą Zenitowi, przez długi czas prowadziliśmy, najpierw 1-0, potem 2-1, ale w końcówce daliśmy sobie wbić 2 bramki, przez co przegraliśmy 2-3. Ogólny obraz tego meczu utwierdził mnie jednak w przekonaniu, że obrałem dobrą drogę przygotowań i wyższa forma przyjdzie wraz z inauguracją ligi. Optymalna formacja, jakiej wstępnie chcę używać to asymetryczne 1-4-4-2 z bardziej wysuniętym prawym skrzydłowym. Jeśli chodzi o personalia to chciałbym, żeby pierwsza jedenastka na początku sezonu wyglądała tak:



Największy komfort wyboru na ten moment mam na skrzydłach, gdzie w odwodzie pozostają Jacobs, Henry, Ameobi i Emmanuel - Thomas oraz w linii ataku, gdzie sezon w roli zmienników rozpoczną Doyle, Dicko, Yazalde i Akpom. Ważniejsze jest jednak, że dzięki bardzo udanym letnim transferom nie ma w Wolverhampton takiej pozycji, o której obsadę bym się obawiał. A to świadczy o tym, że jesteśmy moim zdaniem naprawdę świetnie przygotowani do sezonu i możemy z niecierpliwością i pewnością siebie wyczekiwać meczu otwarcia.

W inaugurującym sezon starciu zmierzymy się w domowym pojedynku z Southampton. To wydarzenie będzie głównym tematem jutrzejszego wpisu. Już dziś serdecznie zapraszam, zachęcając do komentowania.

poniedziałek, 25 maja 2015

Hossa

Sezon 2015/16 oficjalnie uważam za otwarty! Zanim jednak zainaugurujemy rozgrywki Premier League czeka nas jeszcze opis przygotowań do sezonu. Jego pierwszą część stanowią transfery.
Dziś skupienie kieruję na opis transakcji przeprowadzonych przez Wolverhampton. Zawodników, którzy przybyli na Molineux w tym okienku było bowiem zaskakująco dużo.
Choć okienko transferowe oficjalnie otwiera się dopiero 1 lipca, ja byłem aktywny na giełdzie już 2 tygodnie po zakończeniu sezonu 14/15, czyli w połowie maja. Jestem bowiem zwolennikiem zasady, że nowe nabytki, by pokazać pełnię potencjału w trakcie sezonu muszą przepracować z drużyną większą część okresu przygotowawczego, zintegrować się z kolegami, poznać taktykę itd. Dla mnie przemyślane transakcje kupna kończą się więc w okolicach drugiego tygodnia lipca. Późniejszych ruchów nie wykluczam, ale muszą one zostać wymuszone jakimś wydarzeniem np. ciężką kontuzją, czy odejściem któregoś z kluczowych graczy.
Władze przydzieliły mi bardzo zadowalający budżet transferowy, wynoszący powyżej 9 mln €, a z taką kwotą już można coś zrobić.
Poruszanie się na giełdzie transferowej rozpocząłem od poszukiwań napastnika. Może to wydawać się zadziwiające z uwagi na liczbę pochwał pod adresem wszystkich naszych snajperów w zeszłym sezonie, ale: a)zamierzam kontynuować grę dwójką napastników b)Doyle ma już swoje lata i nie ma żadnej gwarancji, że powtórzy tak świetny sezon, jak ubiegły. Rozglądałem się za napastnikiem, który będzie w stanie na stałe wywalczyć pozycję w jedenastce. W tym celu zajrzałem do Championship, gdyż na angielskim zapleczu dobrych snajperów jest na pęczki. Okazało się jednak, że kluby wyspiarskiej drugiej ligi nie mają problemów finansowych i nie chcą pozbywać się swoich gwiazd za pół darmo. Plany sprowadzenia Grabbana, Wilsona, Wellsa czy Rhodesa spaliły więc na panewce, gdyż ich właściciele zażądali ośmiocyfrowych kwot liczonych w funtach. A takich pieniędzy w Wolverhampton niestety nie ma... Na szczęście bardziej skory do negocjacji okazał się zespół Brentfordu. Klub ten zgodził się na bardzo oszczędną ofertę za swojego najlepszego snajpera. Za taką należy bowiem uznać propozycję 3 milionów funtów za piłkarza, który zdobył 22 bramki w ubiegłorocznej Championship. Mowa oczywiście o Andre Grayu. Jestem przekonany, że jest on w stanie stworzyć z Afobe angielski podstawowy duet napastników w nadchodzącym sezonie. Gray jest jeszcze stosunkowo młody, gdyż ma dopiero 23 lata i dużą szansę na dalszy rozwój. Przemawia za nim również elastyczność, gdyż poza środkiem ataku z powodzeniem może on występować również na obu skrzydłach. Dodatkowo Anglik nie obciążył zbytnio wilczego budżetu płacowego, gdyż zażądał tylko sześciu tysięcy funtów tygodniowo. Bardzo mało, jak na zawodnika swojej klasy. Widzę w tej transakcji same dobre strony i jestem pewien, że było to pod każdym względem świetne posunięcie Wilków.



Emocje związane z transferem Graya jeszcze nie opadły, kiedy to dostałem ciekawy raport od jednego z moich, świetnych skądinąd, skautów. Dotyczył on bardzo utalentowanego, młodego piłkarza, w dodatku dostępnego za grosze. Był nim napastnik Arsenalu Chuba Akpom. Anglik nie spełnił oczekiwań wybrednych fanów Kanonierów i został zmuszony do opuszczenia Emirates. Wygraliśmy wyścig o podpis Akpoma, dzięki świetnej pracy naszego zespołu skautów. Cena, jakiej zażądał Arsenal była niska i wyniosła tylko 0,5 miliona funtów. Zdecydowałem się na ten transfer, choć Akpom ma niewielkie szanse na grę w pierwszej jedenastce Wilków. Będę dążył do tego, by Anglik udał się na wypożyczenie, gdyż jeśli to nie wypali to czeka go granie ogonów. Jestem jednak zadowolony z tego ruchu, gdyż wierzę, że Arsenal nie poznał się na potencjale Akpoma i sprzedał go po promocyjnej cenie. Mam nadzieję, że Chuba stanie się w przyszłości wartościowym elementem składu Wolves, albo przynajmniej rozwinie się na tyle, bym mógł sprzedać go z zyskiem.


Kolejną, a chronologicznie nawet pierwszą, pozycją, która domagała się wzmocnień w zespole Wolves jest lewa obrona. Nie mam żadnych zastrzeżeń do świetnej pracy, jaką wykonuje tam Scott Golbourne, ale problem polega na tym, że Anglik nie ma jakiegokolwiek zmiennika. Musiałem to zmienić. Zacząłem szukać zawodnika, który wywierałby na Golbournie ciągłą presję, a jednocześnie nie kosztowałby majątku. Idealnego kandydata znalazłem w hiszpańskiej Maladze. A jest nim Iworyjczyk Arthur Boka. Bardzo doświadczony zawodnik, który z niejednego pieca chleb jadł, ale pomimo upływu lat ciągle utrzymuje wysoką dyspozycję. Malaga chciała się go jednak pozbyć, gdyż Boce przestały się podobać pieniądze, jakie dostaje, a klub nie był w stanie zaoferować więcej. Wyciągnęliśmy pomocną dłoń. Malaga zażądała za niego tylko 235 tysięcy funtów, a sam Iworyjczyk - pensji na poziomie 11 tysięcy. Są to wymagania, którym mogłem sprostać i to zrobiłem. Boka został Wilkiem na 2 lata i problem wartościowego konkurenta dla Golbourne'a został rozwiązany. Iworyjczyk, z uwagi na moje zamiłowanie do rotacji, na pewno nie będzie narzekał na brak gry.




Z kierunku hiszpańskiego zespół Wolverhampton wzmocnił także świetny defensywny pomocnik Sergio Alvarez. Sprowadzenie zawodnika Sportingu Gijón na zasadzie wolnego transferu dogadaliśmy już w zimowym okienku transferowym, więc po szerszą analizę transferu zapraszam właśnie tamAlvarez podpisał długoletnią umowę, na mocy której będzie zarabiał ponad 13 tysięcy funtów.


Tworząc podsumowania lig europejskich, które królowały na blogu w ostatnich dniach zwróciłem uwagę na jedno nazwisko z portugalskiej Primeira Ligi. Zainteresowałem się królem strzelców mijającego sezonu w Portugalii, snajperem, który zrobił furorę na wypożyczeniu w Gilu Vicente, a mimo to jego macierzysty klub (Braga) nie wiąże z nim planów na przyszłość. Jednym słowem - Yazalde. Braga zgodziła się na jego odejście za jedyne 170 tysięcy funtów. Co prawda napastnik nie był mi potrzebny, gdyż po transferach Graya i Akpoma już wówczas w pierwszej linii panował duży ścisk. Zdecydowałem się jednak zatrudnić również Yazalde. Zawodnik rodem z Gwinei-Bissau parafował aż pięcioletnią umowę, z tygodniówką na poziomie niemal 10 tysięcy funtów. Jestem przekonany, że Yazalde jest wart wielokrotnie więcej od kwoty, jaką za niego zapłaciłem. Jego szanse na pierwszą jedenastkę są ograniczone do minimum, ale postaram się wypożyczyć go do jakiegoś niezłego klubu, najlepiej z Championship. Tam, mam nadzieję, Yazalde udowodni swoje umiejętności, dzięki czemu będę mógł sprzedać go z potężnym przebiciem... A nawet jeśli Yazalde się nie sprawdzi, to nie ryzykuję dużo, gdyż tylko niecałe 200 tysięcy euro.



Ostatni letni transfer przed powrotem Wilków z urlopów to znów zasługa moich skautów. Podesłali mi oni bowiem olbrzymi raport z nazwiskami wszystkich zawodników, którym właśnie skończył się kontrakt. Byli na tej liście także zawodnicy z Premier League: m.in. Michael Carrick, Winston Reid czy Jonas Gutierrez. Ich wymagania płacowe okazały się jednak nie do przeskoczenia dla Wolverhampton. Bez żalu przewróciłem więc kartkę, przechodząc do piłkarzy z Championship. Niestety tam również nie znalazłem kandydatów na wzmocnienia. Zrezygnowany rzuciłem jeszcze okiem na zestawienie z League One i... Szok! W trzeciej lidze znalazłem piłkarza, który może okazać się zbawieniem naszych skrzydeł. Pracowałem bowiem od dłuższego czasu nad tym, by sprowadzić jakiegoś bocznego pomocnika wysokiej klasy, jednak wszyscy zbywali mnie, gdy tylko słyszeli nazwę Wolves. Musiałem więc zmienić strategię i zacząć szukać piłkarza, który ma wielki potencjał, ale nie zdołał jeszcze wypłynąć na szerokie wody. Oba te kryteria spełniał zawodnik, dla którego w Bristol City zrobiło się już zdecydowanie za ciasno - Jay Aston Emmanuel - Thomas. 24-letni gracz w chwili, gdy złożyliśmy mu ofertę negocjował z kilkoma klubami, m.in. Leeds czy Nottingham, jednak dowiedziawszy się o ofercie z naszej strony natychmiast zerwał inne negocjacje i zgodził się dołączyć do Wolves. Przekonała go oferta dwuletniego kontraktu z pensją na poziomie prawie 6 tysięcy funtów. Thomas ma naprawdę duży potencjał, który wszem i wobec pokazał w młodzieżowych drużynach Arsenalu. Jay nie potrafi niestety pokazać dużych niewątpliwie możliwości w piłce seniorskiej. Obawiam się, że problem podobnie, jak w przypadku Meski leży w psychice. I właśnie tu upatruję naszej szansy. Byłego zawodnika Fulham udało się bowiem odblokować w końcówce sezonu, więc wierzę, że jego rodaka także to spotka. Emmanuel - Thomas jest świetnym dryblerem i wierzę, że udany początek sezonu pozwoli mu nabrać wiary we własne siły. W początkowej fazie rozgrywek Aston na pewno dostanie sporą ilość szans, gdyż jest bardzo elastycznym piłkarzem mogącym grać zarówno na obu skrzydłach, jak i na pozycji ofensywnego pomocnika. Czy zadomowi się w pierwszym składzie na dłużej? To zależy od formy, jaką pokaże w pierwszych meczach sezonu, ale podobnie jak w przypadku Yazalde - ryzykuję naprawdę niewiele, jeśli okaże się niewypałem.




To wszystkie transfery, których przeprowadzenie można uznać za przemyślany ruch z naszej strony. Jutro z urlopów wracają piłkarze Wolverhampton. Zobaczymy czy nie wynikną jakieś nieprzewidziane wydarzenia, które wymuszą naszą dalszą aktywność na rynku transferowym. Jutro mam nadzieję, że opiszę też ruchy eksportowe w kadrze Wolverhampton, gdyż jak dotąd było pod tym względem bardzo cicho. Jeśli starczy czasu opiszę też początek okresu przygotowawczego przed sezonem 15/16.

niedziela, 24 maja 2015

Sprawdzam! (Część III)

Dzisiejszy wpis podsumowujący będzie ostatnim akordem kończącego się sezonu 2014/15. Od jutra tematem przewodnim staną się przygotowania do wcale nieodległego startu rozgrywek 2015/16, w których, przypominam, Wolverhampton będzie beniaminkiem BPL. Nie uprzedzajmy jednak faktów i rozpocznijmy podsumowanie pierwszej z dwóch opisywanych dziś lig. A jest to Serie A. Włoska Ekstraklasa również nie ustrzegła się różnic w porównaniu z rzeczywistością, jednak odnoszę wrażenie, że jest ich stosunkowo mało. Na szczycie oczywiście usadowił się Juventus. Muszę przyznać, że nie podoba mi się trend, w jakim zmierza właśnie Serie A oraz Bundesliga. Mam tutaj na myśli fakt, że w tych ligach mistrz jest tak naprawdę znany jeszcze przed startem sezonu, tak silne są odpowiednio Juventus i Bayern. Nie muszę chyba dodawać, że tak wielka dominacja jednego zespołu nie wpływa korzystnie na ilość emocji. Jeśli powiedziałem wczoraj, że Ajax wyraźnie zdystansował PSV to naprawdę nie wiem, jak nazwać to, co z konkurencją zrobił Juventus. Już w rzeczywistości Stara Dama odjechała rywalom na około 15 punktów, co jest gigantyczną różnicą, ale w FMie ta przewaga wynosi niemal 25 oczek... Kosmos... Tylko, gdzie tu zapierająca dech w piersiach rywalizacja o mistrzostwo do ostatniej kolejki? Ale jak się nie ma, co się lubi... To trzeba się zadowolić walką o wicemistrzostwo. Właśnie tutaj pojawia się jedyna naprawdę dużych rozmiarów asymetria z rzeczywistością. Batalię o bezpośredni udział w Lidze Mistrzów wygrał bowiem Milan. Rossoneri przeżywają obecnie największy kryzys od wielu lat, i kto wie, czy zdołają wejść do dziesiątki. Jak to w ogóle brzmi - Milan walczący o miejsce w Top 10... Tak wygląda jednak obecna rzeczywistość. O uniknięcie depresji wśród fanów Rossonerich stara się zadbać Football Manager, który pozwala przypomnieć chwile chwały ukochanego zespołu, choć prawdę mówiąc nie bardzo ma ku temu podstawy. Obecna kadra Milanu to potencjał na miejsce 5-7, więc wicemistrzostwo to duża sensacja. Większa nawet od faktu, że na trzecim miejscu znalazła się Sampdoria. Zespół z Genui jest bardzo mądrze zarządzany i posiada bardzo dobrą szkółkę, która zwiastuje obiecującą przyszłość. W rzeczywistości Sampa zagrała świetną jesień, jednak przez słabą wiosnę wypadła poza Top 5. Champions League wydaje się jednak być ich przeznaczeniem, które uważam, że spotkają najpóźniej za 3 lata. Football Manager po raz kolejny przyspieszył więc to, co nieuniknione. Kolejne miejsca należą do klubów z Wiecznego Miasta. Udało się przewidzieć, że Lazio i Roma będą sąsiadować ze sobą w tabeli, jednak nieco nie doceniono ich możliwości. W przypadku Biancocelesti nie jest to jednak żadna ujma w stronę FMa, gdyż nikt tak naprawdę nie spodziewał się, że Lazio może skończyć sezon na podium, czego jest bardzo blisko w rzeczywistości. Następne 2 miejsca przypadły drużynom, które bardzo podobne osiągnięcia mogą sobie przypisać na realnej murawie. Szósta pozycja Interu i siódma Genoi to rezultaty, oddające obecną siłę tych drużyn, więc o żadnej niespodziance mówić nie można. Co innego w przypadku Napoli. Sycylijczycy, których uważam za jedyny we Włoszech zespół zdolny rzucić rękawicę Juventusowi zajęli w efemowskim zestawieniu fatalne 8 miejsce, stając się największym rozczarowaniem ligi. W rzeczywistości także spisują się poniżej oczekiwań, gdyż już praktycznie stracili szanse na podium. 8 miejsce to jednak blamaż, totalna kompromitacja, którą głową przypłacił Rafa Benitez. Od nowego sezonu próbę przywrócenia klubowi blasku podejmie Cesare Prandelli. Zamknięcie dziesiątki to już powrót do rozstrzygnięć bliskich rzeczywistości. 9 miejsce Torino to (jak na razie, bo w chwili, gdy piszę te słowa do końca sezonu zostały jeszcze 2 kolejki) wynik idealnie pokrywający się z realnością i możliwościami klubu, zaś 10 Fiorentiny to delikatne rozczarowanie, jeśli chodzi o samą pozycję, ale dorobek punktowy jest bardzo bliski prawdziwemu. Trzecią ćwiartkę tabeli uważam, że można potraktować zbiorowo. Zgromadziły się tam bowiem zespoły, których wyniki tylko kosmetycznie różnią się od osiągnięć namacalnych pierwowzorów. Sassuolo, Empoli, Udinese, Palermo i Hellas osiągnęły okolice pełni swoich możliwości i mogą odczuwać satysfakcję ze swojej postawy. Takie uczucie plus jeszcze ulga dominuje w Cesenie i w tej części Werony, która sympatyzuje z Chievo. Drużyny te jednym tchem były wymieniane wśród głównych kandydatów do spadku, jednak w FMie oszukały przeznaczenie i wywalczyły przepustkę również na przyszłoroczną Serie A. Chievo można nazwać zawodowcem w wychodzeniu z beznadziejnych sytuacji, gdyż podobna sztuka udała się Latającym Osłom także w rzeczywistości. Podobnego wyczynu nie ma na swoim koncie Cesena, która zdołała wywalczyć utrzymanie w FMie, jednak nie zdołała tego powtórzyć w realnym świecie, gdzie spadła z Serie A z dość dużym hukiem, wynikającym z ponad dziesięciopunktowej straty do bezpiecznego miejsca. Jakkolwiek źle to nie zabrzmi - spadek to rezultat odpowiedni dla Ceseny, gdyż drużyna ta nie jest w stanie wnieść niczego wartościowego do Serie A. Pozostali realni spadkowicze znajdują się pod kreską także w FMie. W grze o ich opuszczeniu ligi zadecydowały 2 punkty, w rzeczywistości ta różnica jest znacznie większa i wynosi około 10 oczek w przypadku Cagliari i 20, jeśli chodzi o Parmę. Spadek tego ostatniego klubu nie jest żadnym zaskoczeniem, jeśli spojrzeć na olbrzymie problemy finansowe drużyny, z którymi nie może ona sobie poradzić. Natomiast relegacja Cagliari to dla mnie duże rozczarowanie. Personalnie to nie jest wcale taka słaba drużyna. Moim zdaniem Cagliari miało lepszą kadrę niż np. Empoli czy Hellas, jednak zupełnie nie potrafiło tego wykorzystać i zapewne stoi u progu rewolucji kadrowej, gdyż nie wyobrażam sobie, by wielu dobrych zawodników, jakich miało Cagliari zgodziło się grać na drugim froncie. Wirtualną tabelę zdecydowanie zamyka Atalanta. To gorszy wynik niż w rzeczywistości, gdzie zdołali odroczyć widmo relegacji. Piszę "odroczyć", bo Atalanta w ostatnich latach regularnie spada z Serie A, by w przeciągu dwóch sezonów powrócić do elity. Takiej sytuacji (spadku Atalanty do Serie B) spodziewam się w przyszłorocznej realnej lidze, jednak w FMie nastąpiła ona już teraz. Po raz kolejny więc gra nadinterpretowała rzeczywistość. Jeśli chodzi o chodzi o rozstrzygnięcia statystyczne to są one bardzo zaskakujące. Pierwszą strzelbą Serie A został Fernando Llorente z 25 golami, który w realnym Juventusie jest tylko dublerem Teveza i Moraty. Najlepszym piłkarzem został nowo zatrudniony w Starej Damie Wesley Sneijder ze średnią na poziomie 7.76, zaś klasyfikację asystujących wygrał Jorginho (15 decydujących podań), którego rzeczywista pozycja w Napoli jest bardzo słaba.

Tak duża symetria w Serie A jest jednak wyłącznie wyjątkiem potwierdzającym regułę. Wracamy do rzeczywistości, gdzie efemowska wersja znacznie różni się od realnej. Przed nami tabela francuskiej Ligue 1. Podium stworzyły te same drużyny, co w rzeczywistości, uszeregowane w tej samej kolejności, jednak zostały one zdecydowanie bardziej ściśnięte. Różnica między pierwszym PSG, a trzecim Monaco wynosi zaledwie 2 punkty, podczas gdy w świecie realnym aż 12. To zasługa nieco słabszego punktowania Paryżan, a lepszego drużyny z Księstwa. Najlepiej oddana została moc Lyonu, którego efemowski dorobek punktowy (75) pokrywa się z rzeczywistym. Za podium rozpoczyna się w mojej karierze pełen Freestyle. Takiego zestawu drużyn, jakie zaserwował FM nie wymyśliłby żaden specjalista. Wierzchołek góry lodowej stanowi Lille. Les Dogues to mistrz Francji z 2011 roku, który od tamtego czasu bardzo stracił na jakości. Obecnie maksimum potencjału wydaje się miejsce 6, w rzeczywistości udało się wywalczyć 8, a w FMie zaskakująco dobre 4. To należy rozpatrywać w kategorii niespodzianek, ale to, co dzieje się za plecami Lille to prawdziwa sensacja. 5 jest Toulouse. TFC to zespół z aspiracjami sięgającymi minimum Top 10, więc pozycja zamykająca pierwszą ćwiartkę tabeli to rewelacyjny wynik. W porównaniu z rzeczywistością jest to jednak olbrzymia asymetria. Na bardziej zielonej murawie Toulouse kompletnie nie skorzystała ze swojego dużego przecież potencjału i zajęła ostatnie bezpieczne miejsce. Kolosalna różnica... Do apogeum sensacji dochodzimy jednak właśnie teraz. Drugą ćwiartkę otwierają bowiem Reims i Nantes. Są to drużyny jednoznacznie kojarzone z walką o utrzymanie. Ich potencjał absolutnie nie sięga Top 10, co udowodniły w rzeczywistości. Swoją drogą i tak zaprezentowały się korzystnie, gdyż uniknęły rozpaczliwej walki o utrzymanie i zajęły bezpieczny środek tabeli. W tym kontekście miejsca 6 i 7 to olbrzymia niespodzianka in plus. Ktoś zadziwił pozytywnie, więc ktoś inny musiał zawieść. Miano jednego z największych rozczarowań sezonu przypadło Marsylii. Dziewięciokrotny mistrz Francji przeżywa w ostatnich latach spore wahania formy. Ostatnie 5 lat przyniosło 2 wicemistrzostwa, ale też miejsca 10, 6 i tegoroczne 4. Wydaje się, że walka o najniższy stopień podium to coś, na co zespół z Velodrome jest skazany w najbliższych latach - na tyle pozwala mieć nadzieję ich obecny potencjał. Wobec tego miejsce 8 to dość spore rozczarowanie, zwłaszcza, patrząc na to, z kim OM przegrało - Nantes, Reims i Toulouse to zespoły znacznie słabsze od Marsylii i nie powinny jej zawstydzać jej w końcowej tabeli. Ale jednak to robią... Na dalszych miejscach klasyfikacji panuje wielki ścisk. Zespół 9 od 18 dzieli ledwie 6 punktów. Pierwszą dziesiątkę z wynikiem 48 oczek zamykają Montpellier i Guingamp. Dla czempiona Francji z 2012 roku oraz podopiecznych trenera Gourvenneca jest to sprawiedliwy rezultat, osiągnięty dzięki grze z pełnią możliwości. EAG podobnie zagrało w rzeczywistości, a Montpellier zdołało nawet zagrać ponad swoje siły, osiągając lokatę nr 7. Kolejny tercet zgromadził na swoich kontach po 47 punktów. Tworzą go Evian, Saint-Etienne oraz Lorient. Każda z tych trzech ekip zupełnie inaczej odbiera miejsce na początku drugiej dziesiątki. Dla Zielonych to klęska, a nawet kompromitacja. Dziesięciokrotny mistrz Francji w ostatnich latach coraz śmielej nawiązuje do chwil swojej chwały, walcząc rokrocznie o europejskie puchary. W tym sezonie SE było o krok od Ligi Mistrzów, pokazując pełnię swoich możliwości. Tymczasem w wersji efemowskiej kompletnie nie było widać nawet szczypty zachwycającej gry. 12 pozycja to porażka... Co innego 11 lokata w przypadku Evian. Francuski kopciuszek od momentu awansu do Ligue 1 musiał mierzyć się z morzem nieprzyjemnych opinii, wieszczących rychły spadek zespołu z Annecy. Po 4 sezonach Evian musiało ulec... Ale nie w FMie, gdzie spokojnie wywalczyło przepustkę na piąty z rzędu sezon w Ligue 1, ośmieszając tzw. "ekspertów". Ostatni z zespołów tego tercetu - Lorient - to drużyna, której wynik zgadza się w dużym stopniu z realnym. Dalej w tabeli widnieją nazwy Rennes i Lens. Zespół wirtualnego Phillippe'a Montaniera nie może być zadowolony ze swojej postawy, gdyż Rennes przyzwyczaiło swoich fanów do gry o znacznie wyższe cele, oscylujące wokół Ligi Europy. W rzeczywistości piłkarze z Bretanii też nie zagrali najlepszego sezonu, finiszując na pozycji 9, ale to i tak wynik o półkę lepszy, niż w mojej karierze. 14 miejsce to dla takiego klubu jak Rennes spore rozczarowanie. Zupełnie inaczej przyjęta została 15 pozycja Lens. Ten zasłużony klub dla francuskiej piłki miał w rzeczywistości olbrzymie problemy z uzyskaniem licencji. Na sezon 2014/15 Racing dostał pozwolenie w drodze wyjątku, jednak od stycznia było już przesądzone, że licencji na sezon 15/16 nie będzie. Nawet, gdyby Lens zdołało się utrzymać na boisku, zostałoby zdegradowane przy zielonym stoliku. Ot sprawiedliwość i wdzięczność. To wydarzenie odebrało Lens motywację, bez której klub stoczył się na dno ligowej tabeli i opuszcza Ligue 1. A tymczasem, jak pokazuje FM, na boisku Racing mógł wykrzesać z siebie tyle jakości piłkarskiej, by wywalczyć 15 miejsce i pozostać w lidze. Komuś jednak bardzo zależało, by do tego nie dopuścić... 16 jest Bordeaux. To kolejne rozstrzygnięcie radykalnie różniące się od obrazu rzeczywistego. Widok Żyrondystów tuż nad strefą spadkową to w ostatnich czasach niespotykany wynik. Klub ten bardzo regularnie zajmuje miejsca w 10, a czasem, jak w tym roku, zdarza mu się osiągnąć jeszcze więcej. Bordeaux uplasowało się w tegorocznych rozgrywkach na 6 miejscu, co bardzo mocno kontrastuje z 16 lokatą w FMie. Jest to niewątpliwie jedno z większych rozczarowań sezonu efemowskiego. Ostatnie bezpieczne miejsce należy do Nice. Klub z pięknego Lazurowego Wybrzeża rzutem na taśmę wywalczył pozostanie w elicie dzięki lepszej różnicy bramek niż Caen. Postawa Nice w FMie jest dość dobrym odzwierciedleniem gry klubu w rzeczywistości - utrzymało się, ale bez przesadnej pewności i fajerwerków. Słabo spisało się Caen. Beniaminek może nie dysponuje jakąś szalenie świetną kadrą, ale na realnej murawie potrafił zrobić świetny użytek z gry zespołowej i zgrania. Zabrakło tego w FMie, a indywidualności same nie zapewniły utrzymania. Następne jest Metz, które przez całe rozgrywki pokazywało, że po prostu nie nadaje się do Ligue 1. Spadek był ich przeznaczeniem, jednak należy docenić choć to, że wirtualne Metz choć podjęło rękawicę w przeciwieństwie do rzeczywistego. Tabelę wyraźnie zamyka Bastia. To kolejna duża asymetria w porównaniu z realnością. Korsykański klub nie należy bowiem do słabeuszy obecnych czasów i wywalczenie utrzymania nie stanowi dla niego problemu. Ciężko więc zrozumieć, co stało się z wirtualną Bastią, że zagrała tak koszmarnie. Statystyki sezonowe zostały zdominowane przez graczy mistrza, a zwłaszcza przez jednego - Zlatana Ibrahimowicia, który został zarówno królem strzelców (24 trafienia), jak i najlepszym piłkarzem sezonu (średnia ocen - 7.83). Najwięcej asyst (15) uzyskał z kolei Jose Gaya, w którego transfer z Valencii PSG zainwestowało grube miliony.


Ligą Francuską kończymy podsumowania i od jutra oficjalnie rozpoczynamy nowe rozgrywki. Pierwszym akordem będzie analiza ruchów transferowych Wolverhampton. Zapraszam!

sobota, 23 maja 2015

Sprawdzam! (Część II)

W każdej z dotychczas omawianych lig pisałem, że nie obyło się bez niespodzianek i dość radykalnych różnic w porównaniu z rzeczywistością. Jednoznacznie mogę jednak stwierdzić, że nigdzie nie spotkałem tylu nieścisłości, co w Eredivisie. Efemowska liga holenderska ma wyjątkowo mało cech wspólnych z realnym światem. Doskonale wiemy, że PSV w rzeczywistości po prostu zmiażdżyło Ajax, zostawiając go w tyle na ponad 15 punktów. Tymczasem w mojej karierze rozstrzygnięcia są zupełnie odwrotne. To Amsterdamczycy wygrali ligę, pokazując plecy konkurentom. Tym, na co warto szczególnie zwrócić uwagę w tym kontekście jest dorobek punktowy Ajaxu. Jest on bowiem dokładnie identyczny, jak rzeczywisty i wynosi 71 punktów. Cała różnica leży więc w dyspozycji PSV. I jest ona porażająco radykalna. W rzeczywistości zespół z Eindhoven popisał się zachwycającym dorobkiem 88 punktów, podczas gdy w wirtualnym świecie udało się uzyskać tylko nijakie 61 oczek. To jest aż 27 punktów różnicy. Przepaść... Tak wielka różnica dziwi, zwłaszcza, że w statystykach efemowskich i tak dominuje PSV. Powiem to już teraz, że królem strzelców został Memphis Depay (20 trafień). Młody, latający Holender został także wybrany najlepszym zawodnikiem ligi ze średnią 7.56. Miano mistrza asyst przypadło z kolei w udziale Georginio Wijnaldumowi, który zanotował 11 kluczowych podań. Jak widać indywidualności w zespole z Eindhoven nie zawiodły. Wirtualny Philipp Cocu nie potrafił jednak zbudować z nich drużyny. Bardzo niewiele zabrakło, by PSV nie dostało się do eliminacji Champions League. Wicemistrzostwo Czerwono-Biali zdobyli wyłącznie dzięki lepszej różnicy bramek niż Zwolle. Były zespół Mateusza Klicha kilkukrotnie w ostatnich miesiącach był w stanie pokazać, że ma potencjał do osiągania rzeczy wielkich. Działo się to jednak tylko w pojedynczych meczach, które nie przeradzały się w serię. Tymczasem w FMie udało się utrzymać wysoką dyspozycję przez dłuższy czas i to zaowocowało miejscem na podium. Rzeczywistość przyniosła Zwolle miejsce 6, z którego fani i tak byli zadowoleni. Kolejne lokaty za podium są bardzo ściśnięte. AZ, Twente, Feyenoord i Groningen mieszczą się w różnicy jednego punktu. Obecność tych ekip w połowie dziesiątki nie budzi zdziwienia - w rzeczywistości te kluby też walczyły o wejście do baraży o Ligę Europy. Akurat w tym miejscu tabeli różnice z rzeczywistością są minimalne. Delikatnie słabiej w FMie zagrały zespoły AZ i Feyenoordu, a odchył w drugą stronę zanotowały zespoły Twente i Groningen. Tuż za tym peletonem finiszowało Vitesse Arnhem. Drużyna Pietera Bosza osiągnęła o kilka punktów gorszy wynik niż w rzeczywistości, jednak wystarczający do utrzymania miejsca w Top 8, gwarantującego udział w barażach. W nich Vitesse pokazało się ze świetnej strony, wykorzystując w pełni atuty swojej kadry, lepszej przecież od Twente czy Groningen. Ostatecznie baraże rozstrzygnęły się w ten sposób, że promocję do Ligi Europy wywalczyły Vitesse, Twente i Zwolle. Widzimy więc, że miejsca po sezonie zasadniczym w bardzo ograniczonym zakresie wpływają na wyniki baraży. Kolejne zespoły mają już znaczną stratę do tych, które walczyły o Ligę Europy. Dziesiątkę zamykają Heerenveen i Cambuur. Klub z serduszkami w logo jest rozczarowaniem, gdyż jego kadra pozwala realnie myśleć o Top 6, natomiast Żółto-Niebiescy pokazali pełnię sił. 11 miejsce zajął Dordrecht. To kolejna wielka niespodzianka, jakie zaserwował FM. Wszyscy mamy przecież świeżo w pamięci, jak fatalnie prezentował się ten zespół w rzeczywistości. W całym sezonie zdobył ledwie 20 punktów i zleciał z ligi z wielkim hukiem. Tymczasem w FMie Dordrecht podwoił swój realny dorobek i finiszował w spokojnym środku tabeli, nie zaprzątając sobie nawet głowy myślą o spadku. Następne miejsca to kolejna mocno ściśnięta grupa. Tworzą ją Willem II, Ado, Heracles i Utrecht, a zespoły te dzieli tylko 1 punkt. W takiej sytuacji lepszym czynnikiem porównującym z rzeczywistością od zajętego miejsca jest liczba zdobytych punktów. Według tego kryterium możemy stwierdzić, że Willem II zagrał poniżej możliwości i oczekiwań, a pozostałe 3 zespoły mieszczą się w granicach błędu statystycznego. Miejsca barażowe to wszystko, na co w FMie stać było Bredę i Excelsior. Bardzo podobnie było w rzeczywistości, gdzie Rotterdamczycy zajęli ostatnie bezpieczne miejsca, a Żółta Armia z niemal identycznym dorobkiem punktowym zajęła także miejsce 16. Tabelę zamyka Go Ahead Eagles. Duma IJssel (wbrew pozorom nie ma w tej nazwie błędu ortograficznego) zaprezentowała bardzo podobną dyspozycję do rzeczywistości. Dorobek punktowy (27) jest identyczny, podobnie jak sposób gromadzenia punktów (7-6-21). Bardzo delikatna różnica jest także w bilansie bramkowym. A jednak GAE w FMie spada, podczas gdy w rzeczywistości zagra w barażach o utrzymanie. Dlaczego? Zabrakło słabeusza, jakim w realnym świecie był Dordrecht. Przez to Orły muszą pożegnać się z wirtualną Eredivisie.

Kolejnym przystankiem na mojej ścieżce analiz jest nasza rodzima Ekstraklasa. Od kilku lat słyszymy głośne nawoływania, że polska liga wkrótce dorówna najlepszym. I faktycznie w FMie udało się dogonić Eredivisie pod jednym względem - nieścisłości i różnic w porównaniu z rzeczywistością. Jest ich bowiem wyjątkowo dużo, nawet gdy wyłączamy z rozważań te rozstrzygnięcia, które są jeszcze wątpliwe. Do zakończenia sezonu rzeczywistego zostały bowiem aż 3 pełne kolejki, które mogą mocno zmodyfikować końcowy układ tabeli. W lidze efemowskiej zdecydowanym mistrzem została Legia i nie jestem w stanie w tym momencie stwierdzić czy to różnica, czy nie. Podobnie w przypadku pozostałych drużyn z podium - Wisła, która zdobyła wicemistrzostwo dzięki rewelacyjnej postawie w decydującej fazie oraz Lech mogą powtórzyć, a nawet poprawić te rezultaty. Takiej możliwości nie ma pierwsza z wielkich sensacji, którą odnajdziemy na miejscu 4. A jest nią Górnik Łęczna. Beniaminek dostał się do europejskich pucharów, podczas gdy w realnym świecie do ostatniej kolejki zapewne będzie walczył o utrzymanie. Rewelacyjna postawa Dumy Lubelszczyzny to wielka niespodzianka, gdyż na papierze Łęczna nie powinna nawet dostać się do grupy mistrzowskiej. Piąta jest Lechia Gdańsk, co jest wynikiem raczej satysfakcjonującym i oddającym obecne możliwości klubu z PGE Arena. Pozostałe 3 zespoły z górnej połówki tabeli to dalsza część niespodzianek. Zarówno Piast, jak i Bełchatów oraz Korona to kluby, które w rzeczywistości grają tylko o uniknięcie degradacji. W przypadku GKSu jest to gra na tyle nieudolna, że najprawdopodobniej skończy się spadkiem. A tymczasem w FMie, jak gdyby nigdy nic, Bełchatów dostał się do grupy mistrzowskiej i już po 30 kolejkach cieszył się z utrzymania, gdyż ambicji europejskich w tym klubie nie ma. Z podobnego założenia wyszły pozostałe 2 ekipy, o których wspominałem - Piast i Korona. Dla nich sezon też dobiegł końca po dostaniu się do grupy mistrzowskiej i wywalczeniu biletu na udział w przyszłorocznej ekstraklasie. Miejsce w ósemce to w przypadku tych zespołów wynik powyżej oczekiwań. Dolna część tabeli także zawiera niespodzianki, jednak nie na szczycie. Jagiellonia i Górnik Zabrze nie zdołały wejść do grupy mistrzowskiej, ale w decydującej fazie sezonu pokazały, że spadek nie jest ich przeznaczeniem. Miejsce 9 i 10 dla takich zespołów nie powinno być jednak rozpatrywane w kategoriach sukcesu, a raczej jako uratowanie resztek splamionego honoru. Drugą dziesiątkę otwiera Cracovia. Jest to wynik właściwie odzwierciedlający obecne możliwości tego klubu - Krakowianie są za słabi na pierwszą ósemkę, ale zdecydowanie zbyt silni, by spaść. Tuż za Cracovią oglądamy cały peleton drużyn z dorobkiem 26 punktów. Obraz tej części tabeli jest w dużej mierze tożsamy z wydarzeniami rzeczywistymi. Widzimy Ruch i Podbeskidzie, czyli zespoły które faktycznie walczą o utrzymanie w realnym świecie oraz Zawiszę, w której ponadto udało się oddać zwyżkę formy w decydujących chwilach sezonu. Za plecami Bydgoszczan nie możemy już mówić o takiej symetrii. Wprawny czytelnik zapewne wyłapał, jakie zespoły jeszcze nie wystąpiły w moim podsumowaniu i jest równie zaskoczony, jak ja. Duet spadkowiczów stworzyły bowiem zespoły, których w ostatnich miesiącach nie kojarzy się z walką o utrzymanie. Relegowane do Pierwszej Ligi zostały, co jest sensacją wielkiego kalibru, Pogoń i Śląsk. Zwróćcie uwagę, jak bardzo zespoły te odstają od reszty stawki w końcowej tabeli i złapcie się za głowę razem ze mną. Co było przyczyną tak katastrofalnej postawy obu tych solidnych przecież ekip, nie mam pojęcia. Każdy, kto choć w podstawowym stopniu obserwuje rzeczywistą Ekstraklasę wie, że zarówno Śląsk, jak i Pogoń to obecnie kluby, którym znacznie, znacznie bliżej do europejskich pucharów, niż do relegacji. Podejrzewam, że w wirtualnym Wrocławiu i Szczecinie przed sezonem nie dopuszczano do siebie nawet myśli o spadku. A jednak on nastąpił... To jak zatrzymanie krążenia. Wydaje się, że wszystko stracone, a jednak przez krótką chwilę jest jeszcze możliwe przywrócenie czynności życiowych. Udaną reanimacją dla Pogoni i Śląska będzie wyłącznie natychmiastowy powrót do Ekstraklasy. Jeśli on nie nastąpi, może być krucho z tymi zespołami... Przejdźmy do statystyk. W nich absolutnie nie ma dominacji żadnego zespołu, możemy oglądać przekrój całej ligi. Tytuł króla strzelców zdobyli ex aequo Antonio Colak z Lechii i Erik Jendrisek z Cracovii, którzy strzelili po 17 goli. Najlepszym asystującym został Semir Stilić z Wisły z 12 decydującymi dograniami, a najlepszym piłkarzem Ekstraklasy uznano jego kolegę klubowego Arkadiusza Głowackiego, który może się poszczycić średnią na poziomie 7.69.


Zostawiamy rodzime boiska i przenosimy się na słoneczny zachód Europy, by opisać dzisiejszy temat wpisu - hiszpańską Primera Division. Tu również nie obyło się bez mniejszych i większych różnic w porównaniu z rzeczywistością. Nie doświadczymy ich jednak na podium, gdzie został zachowany doskonały niemal status quo. Barcelona triumfowała o 2 punkty wyprzedzając Real. Obaj giganci byli jednak bardziej skorzy do potknięć, przez co ich przewaga nad trzecim Atletico nie była tak imponująca, jak w rzeczywistości i wynosiła odpowiednio 7 i 5 punktów. Tuż za Rojiblancos uplasowała się Sevilla. Dorobek punktowy Andaluzyjskiego klubu (75 oczek) jest podobny do realnego, jednak w rzeczywistości pozwoliło to tylko na zajęcie 5 miejsca. FM okazał się bardziej przyjazny dla Sevilli, która zagra w eliminacjach Ligi Mistrzów. Pierwsza spora nieścisłość w efemowskiej wersji ligi hiszpańskiej dotyczy Valencii. Wirtualne Nietoperze nie były w stanie dorównać swojemu pierwowzorowi, zwłaszcza jeśli chodzi o dorobek punktowy. 11 punktów mniej przełożyło się na różnicę jednej lokaty i w konsekwencji kwalifikację tylko do Ligi Europy, zamiast Ligi Mistrzów. 6 miejsce to pozycja, którą mogą się pochwalić zawodnicy Levante. Lokalny rywal Valencii to najpoważniejsze pozytywne zaskoczenie BBVA. Zespół, który w rzeczywistości ledwo wywalczył utrzymanie (co jest swoją drogą oddaniem pełni ich potencjału) w mojej karierze zdołał wywalczyć rewelacyjne miejsce szóste. Nie mniejszą różnicą jest obsada siódmej lokaty. Zajmuje ją Granada. Świadomie w poprzednim zdaniu użyłem wyrazu "różnica", a nie "zaskoczenie". Uważam bowiem, że miejsce w dziesiątce to coś, na co stać Granadę, zważywszy na naprawdę spory potencjał kadrowy tego klubu. Mianem niespodzianki określiłbym raczej realną postawę Granady, która na kolejkę przed końcem ciągle nie może być pewna pozostania w lidze. Ósme miejsce dla Espanyolu, co niemal pokrywa się z wynikiem rzeczywistym. Końcówka dziesiątki to "kącik niedocenianych". Tworzą go Villarreal i Athletic Bilbao, które to ekipy plasują się o 3 oczka niżej niż w rzeczywistości. Żółta Łódż Podwodna ma jednak mniej powodów do narzekania, gdyż mimo kiepskiego miejsca wywalczyła udział w Lidze Europy przez Puchar Hiszpanii. Kolejne dwie drużyny należy zaliczyć do grona przewidywalnych, gdyż ich rezultaty mieszczą się w różnicy błędu statystycznego. Elche i Sociedad wydają się przywiązane do swojego komfortowego miejsca na początku drugiej dziesiątki. Jednoznacznie szczęśliwa trzynastka należy do kolejnej rewelacji efemowskiego sezonu - Cordoby. Wiemy, że beniaminek w rzeczywistości był absolutną czerwoną latarnią ligi. Zdobył tylko 20 punktów w 37 meczach. Tymczasem w FMie Cordoba zdobyła ponad 2 razy więcej punktów i nie miała żadnych problemów z utrzymaniem. 14 pozycja należy do Rayo. Najbiedniejszy zespół BBVA także tutaj nie był zmuszony bronić się przed spadkiem, jednak rzeczywista postawa zespołu Paco Jemeza budzi jeszcze większy respekt. Klub z Vallecas jest bowiem o krok od zakończenia sezonu w Top 10. Następne 3 drużyny mieszczą się już w pewnym oddaleniu od Rayo i zakończyły sezon w wielkim ścisku. Odbiór tych ostatnich bezpiecznych miejsc jest jednak różny. Malaga na pewno nie jest zadowolona, gdyż stać ją na miejsce w Top 10, co udowodniła w rzeczywistości. Natomiast dla Getafe i Deportivo utrzymanie to szczyt obecnych możliwości, więc te zespoły na pewno bardzo euforycznie przyjęły wieść o uniknięciu degradacji. 18 jest Celta. To z kolei największe negatywne zaskoczenie sezonu. Na realnej murawie Galicyjczycy pokazywali piękny, a do tego skuteczny futbol, stając się jednym z ulubionych zespołów kibiców i zajmując miejsce w okolicach przełomu dziesiątek. W FMie ich gra była pozbawiona magii, co skończyło się spadkiem. Zaskakującym, a nawet sensacyjnym. Drużyny zamykające tabelę to Eibar i Almeria. Dla nich spadek to samo życie - byli na niego skazywani przez wszystkich, więc to, że on nastąpił nie jest zaskoczeniem. Przynajmniej jedna z tych drużyn opuści szeregi BBVA także w rzeczywistości. Jedyne, co żenuje to fatalny wynik punktowy Almerii. Królem strzelców BBVA został Cristiano Ronaldo, jednak jego dorobek jest mizerny w porównaniu z rzeczywistością i wynosi 24 trafienia. Drugi z największych obecnego futbolu zgarnął statuetkę najlepszego asystującego, popisując się 16 decydującymi podaniami. Messi zyskał również miano najlepszej piłkarza ligi miażdżąc konkurencję. Wynik Argentyńczyka to 8.57, podczas gdy drugi Suarez osiągnął tylko 7.91. Przepaść... 




Na zakończenie dzisiejszego wpisu zajmiemy się Ligą Mistrzów. Pojawienie się jej tuż po Primera Division oczywiście przypadkiem nie jest. Najważniejsze europejskie rozgrywki klubowe nie zostały jednak tak zdominowane przez kluby hiszpańskie, jak Liga Europy przez niemieckie. Nie doszło do finału krajowego. W decydującym starciu zespół z Półwyspu Iberyjskiego - Real Madryt - konfrontował swoje siły z drużyną wyspiarską - Chelsea. Wewnątrzhiszpański finał spalił na panewce z przyczyn niekoniecznie sportowych, bowiem z powodu losowania. Real, żeby dostać możliwość walki o jedenaste takie trofeum w swojej historii musiał bowiem w pokonanym polu zostawić nie tylko Liverpool, ale przede wszystkim Barcelonę w ćwierćfinale i Atletico w 1/2. Droga Chelsea do Berlina była równie, jeśli nie bardziej wyboista. The Blues rywalizowali kolejno z PSG, Bayernem i Arsenalem. Prawdziwi finaliści pożegnali się z rozgrywkami na etapie 1/4. Barca przegrała Gran Derbi, o czym już wspominałem wyżej, zaś Juventus nie dał rady Arsenalowi. Mecz Chelsea - Real był wydarzeniem, który elektryzował cały piłkarski świat. Kibice oczekiwali najlepszego meczu ostatnich lat, mając świadomość nieziemskiej formy obu ekip. Bez względu na sympatie fani przyznawali, że starcie stanęło na wysokości zadania. Obie drużyny nie miały zamiaru zabijać meczu poprzez stawianie autobusu i stworzyły wielki spektakl, który będzie rozpamiętywany przez lata. Dramaturgia sięgnęła zenitu, gdy sędzia zarządził dogrywkę. Po regulaminowym czasie gry był bowiem remis 1-1 po bramkach Diego Costy i Jamesa Rodrigueza. W dodatkowym czasie gry rozstrzygnięcie już padło. Zadecydowali chyba rezerwowi oraz lepsza wytrzymałość fizyczna i psychiczna jednej z drużyn. A konkretniej Chelsea, gdyż to właśnie The Blues sięgają po miano najlepszej drużyny w Europie! Na bramkę Didiera Drogby zdołał jeszcze odpowiedzieć Cristiano Ronaldo, jednak cios zadany przez Fabregasa pozostał bez reakcji. Chelsea wygrała najważniejszy mecz sezonu 3-2, czym powetowała sobie niepowodzenia w rodzimej lidze.

Tyle na dziś. Zapraszam na jutrzejszy, ostatni wpis podsumowujący rozstrzygnięcia w innych rozgrywkach.


piątek, 22 maja 2015

Sprawdzam! (Część I)

A dzisiaj, zgodnie z zapowiedzią rozpoczynamy omawianie innych rozgrywek, najchętniej obserwowanych przez kibiców. Zaczynamy, co chyba zaskoczeniem nie jest, od kraju najistotniejszego dla fana Wolverhampton, a więc od Anglii. Tamtejsza BPL sezonu 2014/15 według Football Managera różni się poważnie od rzeczywistego obrazu. Na szczycie tabeli jest wiele radykalnych różnic. Przede wszystkim FM uznał Louisa van Gaala za cudotwórcę, który ogarnął diabelski bałagan w miesiąc i przez praktycznie całe rozgrywki okupował z MU szczyt tabeli, nie będąc naciskanym przez nikogo. Spadek formy Czerwonych Diabłów, jaki nastąpił w końcówce sezonu, zmniejszył ich przewagę nad resztą stawki, ale nie pozbawił tytułu. Sensacyjnego mistrzostwa, które w tegorocznej rzeczywistości nie mieściło się w głowie. Drugi zespół z Manchesteru, podobnie jak w realnym świecie zajął pozycję wicelidera, czyli w mojej opinii osiągnął maksimum swoich możliwości. Zespoły City i United uciekły dość wyraźnie reszcie stawki. Z peletonu najlepiej zafiniszowała Chelsea, choć wynik poniżej 70 punktów i tylko najniższy stopień podium to i tak spory zawód. Co innego Liverpool, którego trener zapewne obrósł w piórka, udowadniając, że w czerwonej części miasta Beatlesów istnieje życie po Suarezie. W buty lidera zespołu wszedł Coutinho, a jego świetne dogrania wykorzystywał Balotelli, który zapisał na swoje konto kilkanaście bramek. O pechu mogą mówić Kanonierzy, którzy o włos przegrali z Liverpoolem walkę o Champions League. Brak kwalifikacji do najważniejszych rozgrywek europejskich nie przytrafił się Arsenalowi od dawna, więc ich postawa to także rozczarowanie. West Ham w przeciwieństwie do realnego odpowiednika był w stanie utrzymać zachwycającą formę z jesieni również wiosną i dzięki temu zajął rewelacyjne szóste miejsce, ordynarnie pokazując środkowy palec bardziej renomowanym zespołom Evertonu i Tottenhamu. Głównym czynnikiem sprawczym fantastycznej postawy Młotów był duet snajperów Valencia - Sakho, który strzelił równe 40 goli. 7 miejsce to z kolei pozycja stworzona wręcz dla Evertonu. Zajmujący 8 miejsce Tottenham to zaś największe rozczarowanie ligi i Kogucie władze znalazły winowajcę tej katastrofy w osobie trenera. Od nowych rozgrywek Tottenham poprowadzi Roberto Mancini . Przełom dziesiątek okupują ekipy, którym w rzeczywistości poszło trochę gorzej. Aston Villa i Newcastle do ostatnich chwil musiały bić się o utrzymanie, Hull najprawdopodobniej spadnie, a w FMie drużyny te nie miały najmniejszych problemów z zapewnieniem sobie ligowego bytu. Swansea i West Brom zaś osiągnęły niemal identyczne rezultaty, jak w rzeczywistości, a więc udanie udało się odwzorować ich potencjał. Tego samego nie da się powiedzieć o Southampton, który zamiast bić się o Ligę Europy pałętał się w dolnej części stawki. Za plecami Świętych ustawił się szereg wszystkich tegorocznych beniaminków - Leicester zagrało podobnie do rzeczywistości, wyprzedzając miejsca spadkowe o kilka punktów, a Burnley i QPR pokazały znacznie lepszą piłkę, niż na namacalnej murawie i zdołały się utrzymać. Rangersi zrobili to rzutem na taśmę, wygrywając w ostatniej kolejce ze Stoke i sprawiając, że to właśnie Garncarze spadają do Championship. The Potters zaś stają w szranki z ornitologicznymi klubami z Londynu (Orłami i Kogutami) o miano największego negatywnego zaskoczenia sezonu. Przecież w rzeczywistości i Stoke, i Crystal Palace nie miały żadnych problemów z utrzymaniem, zajmując bardzo dobre miejsca w połowie stawki. W FMie zaś spadają do Championship wraz z Sunderlandem, który z roku na roku jest coraz słabszy. Na ten moment wydaje się, że spadek Czarnych Kotów do Championship w realnym świecie wydaje się nieunikniony w ciągu najbliższych 2-3 lat. Football Manager po prostu ten proces przyspieszył i chwała mu za to, gdyż taki zimny prysznic powinien zmusić klub do opamiętania się. Jeśli chodzi o wyróżnienia, to królem strzelców został Sergio Aguero (22 gole), najlepszym asystującym Coutinho (15 decydujących podań), a najlepszym piłkarzem - Juan Mata (średnia ocen 7.86).

W portugalskiej Primeira Lidze również było dużo rozstrzygnięć niepokrywających się z rzeczywistością, ale czołówka została odwzorowana w punkt. Trofeum trafia w ręce Benfiki, która niewielką różnicą wyprzedziła Porto, a nieco większą lokalnego rywala Sporting. W realnym świecie było dokładnie tak samo. Dalsze miejsca to już troszkę mniejsza symetria. Braga zdobyła tyle samo punktów, co swój realny odpowiednik, jednak wystarczyło to tylko do zajęcia 5 pozycji, a nie 4 jak w rzeczywistości. Tuż za podium uplasowało się Estoril, które w rzeczywistości spisało się znacznie poniżej możliwości i finiszowało dopiero na początku drugiej dziesiątki. Kolejne 3 zespoły zostały w różnym stopniu przecenione przez Football Managera. Nacional tylko minimalnie, kończąc wirtualny sezon na 8 zamiast 9 miejscu. Nieco bardziej pomylono się z możliwościami Rio Ave, które zajęło 6 pozycję, a nie 10, a jeszcze mocniej z Vitorią Setubal, która zamiast ciężkiej walki o pozostanie w lidze, owocującej 15 miejscem wywalczyła sobie idylliczną górną część tabeli i lokatę siódmą. Te błędy statystyczne są jednak fraszką w porównaniu z pomyłką, jaka nastąpiła z zespołem Gil Vicente. Koguty w Football Managerze zdobyli dokładnie dwa razy więcej punktów niż w rzeczywistości i zajęli pewne miejsce w środku tabeli, podczas gdy w realnym świecie zlecieli z ligi. Dalsze pozycje to odchyły w jedną lub drugą stronę, jednak na tyle delikatne, by tylko o nich wspomnieć. I tak: Academica została w niewielkim stopniu przeceniona, a Pacos i Belenenses wręcz przeciwnie. Idealnie została za to odwzorowana Boavista, która wydaje się przyspawana do swojego 13 miejsca. Czternasty Penafiel osiągnął wynik powyżej możliwości, czego nie udało się powtórzyć w rzeczywistości, gdzie beniaminek nie zdołał wywalczyć utrzymania. Zespoły znajdujące się tuż nad kreską to największe rozczarowania mijającego sezonu w FMie. Maritimo i Vitoria Guimaraes dysponują potencjałem, pozwalającym realnie myśleć o Lidze Europy, jednak nie potrafiły tego wcielić w życie. W rzeczywistości natomiast Guimaraes potrafiła wywalczyć promocję do europejskich rozgrywek z piątego miejsca, a Maritimo poległo próbując (8 miejsce). Duet spadkowiczów można by określić jako zestaw słodko-gorzki. Arouca faktycznie nie jest zespołem na miarę portugalskiej ekstraklasy (choć w rzeczywistości zdołała się utrzymać), natomiast degradacja Moreinense to zaskoczenie. Nie jest to jakiś wielki potentat, ale drużyna, którą stać na bezproblemowe zajęcie miejsca w środku stawki. Właśnie takiego wyniku oczekiwano i taki udało się osiągnąć w rzeczywistości. W Football Managerze Moreinense jednak zawiodło. Jeśli chodzi o statystyki to triumfowali: Pod względem bramek z niezbyt imponującym, jak na ligę portugalską dorobkiem 17 trafień snajper Sportingu Braga, wypożyczonego do Gila Vicente - Yazalde, kategorię najlepszych asystujących zdecydowanie wygrał Marek Cech z Boavisty (13 decydujących podań), a najlepszym piłkarzem uznano Williama Carvalho ze Sportingu (7.51).

Kolejnym przystankiem na ścieżce podsumowań jest Bundesliga. Niemiecka ekstraklasa oczywiście także dostarczyła kilku rozstrzygnięć, które kompletnie mijają się z rzeczywistością. Na szczycie jednak sensacji nie ma, bo jej po prostu być nie mogło. Mistrzostwo Bayernu było oczywistością jeszcze przed startem rozgrywek nawet dla futbolowego laika. Co ciekawe Football Manager zdołał przewidzieć, że hegemonia Bawarczyków wcale nie będzie tak wielka, jak oczekiwano, i że podopieczni Guardioli nie przekroczą bariery 80 oczek. Zasadność mistrzostwa w dalszym ciągu nie pozostawia jednak wątpliwości. Pozycja dalszych ekip w tabeli cyfrowej jest znacznie bardziej odległa niż w rzeczywistej. Bayer Leverkusen zdobył 65 punktów, czyli niemal dokładnie tyle, ile naprawdę, ale w FMie dało to drugie, a nie czwarte miejsce. Najniższy stopień podium przypadł w udziale Wolfsburgowi. Wilki również tutaj zdołały wywalczyć powrót do Champions League, jednak styl rzeczywisty był znacznie lepszy niż efemowski. O zdobywcy czwartego miejsca (Schalke) należy wypowiedzieć się w innych znacznie bardziej kolorowych słowach. Drużyny z Zagłębia Ruhry w świecie FMa nie dopadł wiosenny kryzys, tak bardzo doskwierający Konigsblauen w rzeczywistości. To zaowocowało kwalifikacją do play-offów o Ligę Mistrzów, czyli wynikiem o wiele lepszym niż na realnej murawie. Tuż za zespołem z Gelsenkirchen uplasowała się największa rewelacja sezonu Football Managerowego. Na miano to zasłużył Freiburg. Drużyna z kadrą zdolną wyłącznie do walki o utrzymanie została tak rewelacyjnie przygotowana do sezonu przez jednego z najlepszych fachowców w Niemczech - Christiana Streicha, że niewiele zabrakło jej do Champions League. W rzeczywistości zaś praca niemieckiego szkoleniowca nie przynosi w tym sezonie tak różowych wyników i Streich przy pełnym wsparciu władz jest w stanie tylko walczyć desperacko o pozostanie w lidze. 6 miejsce dla Borussii Mönchengladbach. Football Manager nie potrafił przewidzieć, że zespół Źrebaków stanie się rewelacją sezonu rzeczywistego i do ostatniej kolejki będzie się bić o wicemistrzostwo kraju. Bez pudła wytypował za to, kryzys Borussii Dortmund, która po kilku latach nieprzerwanej obecności w ścisłej czołówce wypadła z niej na miejsce 7. Drużyna z Signal Iduna Park wyprzedziła z kolei HSV, który z Football Managerze, w przeciwieństwie do rzeczywistości, potrafił zrobić użytek z całkiem niezłej kadry i uplasował się w górnej części tabeli. W realnym świecie Hamburger na kolejkę przed końcem jest w strefie spadkowej. Kolosalna różnica... Kolejne 2 miejsca to zespoły pokazujące pełnię swojego potencjału - Werder i Augsburg. Drugą dziesiątkę otwiera Stuttgart. Nie jest to jakiś rewelacyjny wynik, gdyż zespół z Badenii-Wirtembergii przyzwyczaił swoich fanów do miejsc w czołówce ligi, ale i tak jest to rezultat o niebo lepszy od rzeczywistości, w której VfB ciągle patrzy w oczy widmo spadku. Kolejne 3 drużyny, będące w bardzo bliskiej odległości od siebie pokazały bardzo podobną dyspozycję do rzeczywistej. Zarówno Hertha, jak i Mainz oraz Eintracht idealnie wpisują się w rolę typowego średniaka, który gra swój własny sezon nie przejmując się niczym dookoła. Ostatnie bezpieczne miejsce należy do Hoffenheim. Powodów do radości w wirtualnym Sinsheim nie ma - Hoffenheim to klub, który powinien rywalizować o Ligę Europy. Wieśniaki zaś zdobyły tylko 35 punktów, a jest to rezultat, który prawdopodobnie nie zapewni bezpośredniego utrzymania w rzeczywistości. W lidze efemowskiej nie było z tym problemu, gdyż trójka zespołów zamykająca tabelę zaprezentowała się żenująco słabo. Wyniki na poziomie 25 punktów to kompromitacja na całej linii. Zwłaszcza w wykonaniu Köln, które zgromadziło w swoich szeregach tylu interesujących zawodników, że bezproblemowo powinno wywalczyć ligowy byt. Tak jednak się nie stało i Köln po ledwie roku gry w Bundeslidze znów spada. Pozostałe 2 zamykające tabelę drużyny to ekipy, które plasują się w okolicach strefy spadkowej również w rzeczywistości. Obecność Hannoveru i Paderbornu w tych rejonach tabeli nie jest więc zaskoczeniem, ale osiągnięty wynik punktowy to wielka kompromitacja. Tytuł króla strzelców zdobył Robert Lewandowski, który rozegrał najlepszy sezon w swojej karierze w Niemczech i popisał się 26 trafieniami. Pod względem asyst triumfował Kevin de Bruyne, ale jego dorobek z gry (14) nie jest tak imponujący, jak w rzeczywistości. Belg wygrał również kategorię najlepszego piłkarza ligi, popisując się średnią ocen na poziomie 7.72.

Ostatnimi rozgrywkami, jakie opiszę w dzisiejszym wpisie jest Liga Europy. Nieprzypadkowo pojawia się ona tuż po Bundeslidze. Stało się tak, ponieważ rozgrywki te zostały zdominowane przez kluby niemieckie. W finale mierzyły się bowiem zespoły Bayeru Leverkusen i Schalke. Realni finaliści pożegnali się z efemową Ligą Europy na bardzo wczesnym etapie - Sevilla w 1/8, a Dnipro jeszcze w Fazie Grupowej. Obie ekipy niemieckie musiały wznieść się na wyżyny swoich możliwości, by dotrzeć do tego finału. Bayer po drodze wyeliminował kolejno Bursaspor, Wolfsburg, Inter I Fiorentinę a Schalke okazało się lepsze od Standardu, Panathinaikosu, Benfiki oraz Sportingu. Finał był testem szczęścia. Obie ekipy atakowały, stwarzały sobie mnóstwo sytuacji, jednak piłka nie chciała znaleźć drogi do siatki. Kibice byli jednak zadowoleni z poziomu gry i z jej wysokiego tempa i stworzyli na trybunach obraz prawdziwego piłkarskiego święta. Ostatecznie więcej powodów do zadowolenia mieli fani Bayeru. Aptekarze wykorzystali w samej końcówce fakt, że Schalke myślami jest już przy dogrywce i rozstrzygnęli pojedynek na swoją korzyść. Decydującą akcję przeprowadził Heung-min Son, który wywalczył sobie miejsce na prawym skrzydle, skąd dośrodkował, a wrzutkę wykorzystał Kiessling.


Tyle na dziś. W jutrzejszym wpisie znajdzie się podsumowanie kolejnych interesujących kibiców lig, m.in. hiszpańskiej Primera Division.